Z filiżanką kawy

Z filiżanką kawy

14 grudnia 2015

O piciu kawy i zbieraniu kropek




Jaka kawa najbardziej ci smakuje?
Może być herbata; zdaję sobie sprawę, że są ludzie, dla których ten napój mógłby nie istnieć. Chodzi mi o to, co powoduje, że lubisz ją pić. Ilość mleka, łyżeczek cukru, syrop smakowy? To w czym jest podana, czy mleko jest dobrze ubite, czy cynamonowa posypka układa się w jakiś wzorek? A może najważniejsza jest pora dnia – jedni nie wyobrażają sobie bez niej poranków inni nie potrafią się obejść bez popołudniowej przerwy na kawę. Lepiej smakuje w towarzystwie, czy samotności?
Jak jest twój ulubiony sposób picia kawy?
Jaki sposób picia kawy towarzyszy ci najczęściej?

Myślę, że nazwanie naszego pokolenia pokoleniem papierowych kubeczków nie jest żadną przesadą. Przyjrzyjmy się temu papierowemu kubeczkowi: jest lekki, względnie tani, zwykle w dwóch lub trzech rozmiarach z logo kawiarni, w której go nabyliśmy. Jest praktyczny, można z nim chodzić, grzać dłonie, postawić w samochodzie, obok laptopa. I jedna z jego głównych cech – jest jednorazowy. Jest ulotny jak cholera. Piję kawę, wyrzucam go do najbliższego kosza na makulaturę i idę dalej.
Papierowy kubek na jedną chwilę.
W dwudziestym pierwszym wieku uczymy się opanowywać znaną filozofię „carpe diem”. Wykorzystujemy czas maksymalnie, szukamy przyjemności, kupujemy kawę w papierowym kubku i biegamy po kolorowych wystawach galerii handlowych. Kawa – zastrzyk energii – biegnę dalej. Studia, praca, kawa w papierowym kubku, facebook, spotkanie, impreza, kilka drinków, sen, kawa w papierowym kubku,  praca, studia, kawa w papierowym kubku, siłownia, zakupy, facebook, sen, praca… Chwilkę tu, chwilkę tu, najdroższy ciuch, najdroższy drink, karnet na basen, buty ze skóry – odrobina luksusu, by cieszyć się życiem. Och, i kawa w papierowym kubku, by nie zabrakło sił na to cieszenie się.

Macie w domach filiżanki? Nie muszą być z chińskiej porcelany, mogą być chińskie, ale czy używacie? Kiedy myślę o filiżankach przed oczami staje mi wystawka na pchlim targu. Oszczerbiony brzeg, pęknięte uszko, brak jednego talerzyka. Taka filiżanka, z której piło niejedno pokolenie; która była świadkiem nie jednego rozmyślania lub rozmowy; która towarzyszyła w chwilach powagi lub relaksu – nosi na sobie ślady czasu. Wiem, poetyzuję, przecież głupia filiżanka nic nie wie o życiu. A na kubku w Strasburgsa piszą twoje imię. I potem wywalasz to do kosza. Taki ślad.
Wiadomo, nikt nie będzie chodził po galerii handlowej z filiżanką. Filiżanka nie jest godna, by w jej towarzystwie kupować ciuszki na jeden sezon i modny kicz. To oczywiście taki żarcik, przecież papierowy kubek jest dużo bardziej praktyczny. Można z nim biegać i jeździć i robić na raz masę innych rzeczy – wykorzystywać chwilę do maksimum.

Gdy myślę o „carpe diem” przed oczami mam Włocha, który codziennie rano chodzi do tej samej knajpki na swoje ulubione espresso. Przegląda gazetę, gawędzi z baristą, pozdrawia znajomych. Idzie do pracy (wiadomo, że i tak pół dnia nic nie robi, bo to przecież południowiec), powie parę komplementów, zje z rodziną porządną kolację w innej ulubionej knajpie, gdzie opieprzy kelnera. A następnego dnia rano idzie do tej samej knajpki od dwudziestu lat i nawet nie musi mówić, bo barista już wie i jego espresso czeka.
Mam wrażenie, że od tego łapania chwili brakuje nam czasu na ich przeżywanie. Piękne, ulotne chwile, a esencja życia przecieka nam przez palce. Ulegamy emocjom, ocieramy w kinie łzę wzruszenia, by po wyjściu z sali zapomnieć o czym był film. Kochamy namiętnie i krótko. Motywujemy się ciągle i nic nie robimy. Kupujemy buty za pięć stów i wyrzucamy je po jednej zimie. Jesteśmy żądni silnych wrażeń, ale nie potrafimy cieszyć się codziennością. Pijemy kawę w papierowym kubku i wyrzucamy go, by pędzić dalej.

Kolega pokazał nam kiedyś filmik Włodka Markowicza „Kropki”. Dający do myślenia,a przy tym nastrojowy – obejrzyjcie.



Życie to nie Snake, nie chodzi o zdobycie największej ilości. To tworzenie, nadawanie kształtów.
W trasie pokonujemy wiele odcinków, ale one wszystkie składają się na drogę, którą przejeżdżamy.
Życie to nie pędzenie od chwili do chwili. To łączenie ich tak, że tworzą jedną całość.

P.S. Moja pierwsza ulubiona kawa jest codziennie, chwilę po śniadaniu. Czarna, parzona, dwie czubate łyżeczki w jednym z moich ulubionych kubków. Czasem otwieram okno, żeby rześkie powietrze jeszcze bardziej mnie obudziło, otwieram pamiętnik i myślę o tym, kim jestem. Druga jest okazjonalnie, w kawiarni, z ubitym mlekiem i… drugą osobą.

04 listopada 2015

Dobroci w październiku

Ten miesiąc był bardzo online, może trochę za bardzo na tak piękną porę roku jak jesień. Z drugiej strony, długie wieczory sprzyjają wygrzebywaniu skarbów z czeluści internetów ;)


stylowi.pl
1. Dzięki Joasi ze Style Digger i jej hatifnaty ciągle trafiam na jakieś fajne strony. Ale tym razem zostałam zaprzedana.
zdjęcie: Spisek pisarzy

Spisekpisarzy to portal pomagający początkującym pisarzom. Zaawansowanym może też, nie mogę się wypowiedzieć ;) Podczas mojego dwudniowego chorobowego przebrnęłam przez większość artykułów śliniąc się z entuzjazmu. Teraz w wolnych chwilach rozpisuję się w ćwiczeniach dla pisarzy tworzonych przez autora portalu. Polecam wszystkim lubiącym pisać – w szkole tego nie uczą! Próbujcie sami w domu!

2. Na facebooku jest kilka fantastycznych fanpage, ale moim ulubionym zdecydowanie jest Piękna.
źródło: Piękna fb

Opis ze strony:
„"Piękna" to projekt, który ma na celu uświadomienie Ci, że jesteś wyjątkowa, piękna i ukochana. Tutaj możesz przekonać się, że świadomość bycia ukochaną córką Boga ma moc przemiany życia, być wreszcie zacząć żyć po królewsku i w świętości.
Myślę, że mówi samo za siebie. Dziewczyny stworzyły także kanał na youtubie, na którym możemy posłuchać konferencji, wywiadów i tym podobnych. Jest także forum, na którym niedawno się zarejestrowałam i stwierdzam, że to jeden z moich lepszych pomysłów ;)

3. Właśnie dzięki Pięknej trafiłam na fragment rekolekcji akademickich prowadzonych przez kardynała Karola Wojtyłę w 1962 roku. Te słowa nie są dla mnie nowością, ale podsumowaniem tego, co swego czasu zbierałam po trochu - link.

4. I właściwie też dzięki Pięknej… obejrzałam świetny film!

James Braddock był jednym z najpopularniejszych bokserów USA, ale nawet jego nie ominął wielki kryzys lat trzydziestych. Film opowiada o jego walce – z samym sobą i swoją dumą, o w miarę godny byt dla rodziny, o powrót do boksu. Jego siła i determinacja stały się inspiracją dla wielu ludzi, którzy podobnie jak on żyli w skrajnej nędzy. Moim zdaniem właśnie to była jego największa wygrana.
W roli głównej Russell Crowe (omomomo)

5. Z trochę poważniejszych tematów: Radzka nagrała bardzo ciekawy film o tym, dlaczego ubrania nie mogą być dobre i tanie jednocześnie:
Nie będę się teraz dzielić moimi przemyśleniami, ale pozwolę sobie zacytować jeden z komentarzy pod filmem:


To ja muszę coś dodać od siebie. Znam temat od trochę innej strony. Moja mama od kilkudziesięciu lat pracuje jako szwaczka szyjąca na rynek szwedzki, duński, niemiecki i polski, a także dla projektantów. Jeśli komuś wydaje się, że zarabia stosownie do wykonywanej pracy, to grubo się myli. Jeśli komuś wydaje się, że warunki pracy zawsze są nieporównywalnie lepsze od tych w Bangladeszu, to też się myli. Szefowie takich małych polskich szwalni, gdyby nie prawo polskie, pewnie sprowadziliby polskie szwaczki do podobnego poziomu (moja mama jednego roku pracowała w zimnym hangarze, gdzie zimą temperatura spadała do nieludzko niskiego poziomu). Nie lepiej jest z projektantami - w Szczecinie jest jedna taka, do której nikt nie chce iść pracować, bo źle traktuje ludzi, jest niegrzeczna i biernie agresywna. Ceny detaliczne ubrań, które szyje moja mama znam np. ze strony jednego sklepu - kosmos. Tak więc polskie szwaczki też moglibyśmy postawić przed kamerą i pokazać, jak w filmach dokumentalnych, cenę ubrania i cenę uszycia tego ubrania, i zapytać, czy chcemy za to ubranie płacić...Nie chcę tym komentarzem usprawiedliwiać sieciówek, ale trochę jest tak, że ludzie są traktowani tak, jak na to pozwala prawo, w tym prawo rynku... Różnica pomiędzy Polską a krajami azjatyckimi jest tylko taka, że kobiety mają większą możliwość wyboru miejsca pracy, ale czy rzeczywiście z niego korzystają?


6. A muzycznie to październiku po pierwsze się zakochałam. Tylko nie wiem, dlaczego tak późno.
Sto lat temu oglądałam film „Upiór w operze” z 2004 roku. W tym samym czasie musical wystawiał teatr Roma. Niestety nie udało mi się wtedy pojechać do Warszawy, natomiast kolega tak mnie wkręcił, że w kółko słuchałam muzyki związanej z tematem. Między innymi piosenkę zespołu Nighwisth, którą Studio Accantus przedstawiło tak:
A potem było już z górki, przesłuchałam chyba wszystko, co udostępnili i wciąż słucham. Nie jestem znawcą w dziedzinie, ale dla mnie są FANTASTYCZNI!

Po drugie zachorowałam i umarłam. Choć ogólnie nie przepadam za Samem Smithem, ten utwór - promujący najnowszego Bonda jest... o rety!

 
How do I live? How do I breathe?
When you're not here I'm suffocating
I want to feel love, run through my blood
Tell me is this where I give it all up?
For you I have to risk it all
Cause the writing's on the wall


21 października 2015

Perfekcjonizm



Ten wpis dedykuję wszystkim paniom, które nie są idealne. 

Czy ty też wpadłaś w szpony perfekcjonizmu? Czy wydaje ci się, że żeby być wartościowym człowiekiem należy być idealnym? Mieć nienaganną kondycję, zawsze wysprzątany dom, wypielęgnowane paznokcie i niezwykłe hobby? Jeśli zabraknie któregoś z tych elementów, jeśli w czymś zawalisz, coś ci nie wyjdzie – czy wtedy jesteś gorszym człowiekiem, kobietą?
Jeśli tak to niestety, nie znajdziesz tu złotych rad, ale na pocieszenie powiem – nie jesteś jedyna.
Dobrze jest czasem spojrzeć na siebie ze zdrowym krytycyzmem. Mogłam coś zrobić lepiej, ale olałam temat. Ten tekst mógł być lepszy, ale wolałam oglądać filmiki na youtubie niż włożyć trochę serca, w to co piszę. Mogłabym jeść mniej słodyczy i jednocześnie mniej narzekać na mankamenty mojej figury. Dobrze wiedzieć, że możemy coś zrobić lepiej, że stać nas. Dobrze przy najbliższej okazji poprawić wynik, pokazać się z jeszcze lepszej strony. Pod warunkiem, że jest to na miarę naszych możliwości.
Bo nie wszystko jest dla nas.
Naprawdę, staram się. Staram się, aby ten wpis był sensowny i łatwy to przyswojenia. Staram się by obiad, który ugotuję był nie tyle jadalny, co smaczny. Chcę, aby moi bliscy – gdy wracają do domu – czuli się w nim dobrze. Staram się, wkładam w to serce i siły, ale nie jestem ani dobrym pisarzem, ani gospodynią. Mimo to - robię wszystko tak, jak mogę najlepiej. Daję z siebie wszystko, bo tylko wtedy mogę być zadowolona ze swojej pracy.
Ale dawać z siebie wszystko, to nie dawać z siebie 210%.
Teoretycznie, mogłabym przejść na dietę i uprawiać pięć różnych dyscyplin sportowych. Ale nie ma siły, żebym wtedy czytała sterty książek, uczyła się gotować najróżniejsze potrawy i na bieżąco prasować ubrania wszystkich domowników. Mogę też odmówić sobie tej czekolady, a przeglądanie facebooka zamienić na spacery. Mogę od czasu do czasu spróbować ugotować coś innego. Mogę też zostawić stertę niewyprasowanych ciuchów, brudne gary i z filiżanką kawy czytać bloga. Jednak ta druga opcja jest możliwa tylko wtedy kiedy jestem wolna. Wolna od perfekcjonizmu.

"Nadrabiaj pokorą, czego braknie ci w doskonałości." bł. Honorat Koźmiński
Ktoś może powiedzieć, że to pójście na łatwiznę. Odpuszczenie sobie, nie staranie się, unikanie wyzwań, nowości. Czy aby na pewno? Pokora to cnota, a cnoty mają to do siebie, że lubią być trudne do praktykowania. Dużo trudniej przyznać mi się, że nie dam rady czegoś zrobić, zrezygnować z czegoś wiedząc, że jest ponad moje siły. Wydaje mi się, że sporo ludzi wybiera atrakcyjniejszą drogę, gdzie z uśmiechem na twarzy mówią, że są w stanie dokonać tego lub tamtego i zdzierają łokcie do krwi choć wcale nie mają na to ochoty. Oczywiście, może narzekać też na wszystko w około, ale mamy skupić się w tym momencie na sobie. Nie zrobię, nie potrafię. I wcale nie jestem gorsza.

Niedawno przeczytałam bardzo mądre pytanie: Co zrobił / zrobiła byś, gdyby to nie musiało być zrobione idealnie? Moja odpowiedź przeistoczyła się w dość długą listę rzeczy, na które zawsze miałam ochotę, ale bałam się ich spartolenia. Nie dlatego, że ktoś by mnie skrytykował (to całkiem inna sprawa). Dlatego, że jest mnóstwo osób, które zrobią to lepiej, ja się do tego nie nadaję. I to moje „nie nadaję się” wiąże mi ręce i każe stać w miejscu. Nigdy nie nauczę się tańczyć, więc po co zapisywać się na kurs? Owszem, trzeba rozpoznawać w sobie pewne zdolności i antytalenty, ale jeśli jest w nas pragnienie czegoś, to kto zabrania nam spróbować?
Szczerze jednak przyznaję, że kiedy ogarnia mnie poczucie bycia „niedorobioną” czuję się wewnętrznie sparaliżowana. Dobrze było dostrzec, że taki stan zazwyczaj ogarniał mnie po nocnej zmianie i w czasie burzy hormonów. Dzięki temu wiem, że nie należy traktować złych myśli wymierzonych w siebie zbyt poważnie i przeczekać takie burze. Bo zbytni autokrytycyzm nas po prostu zabija. Trucizna podawana sobie na życzenie w małych dawkach. Uodparniamy się na wielkie niepowodzenia, a małe wpadki powodują, że świat ląduje w gruzach. W skrajnych przypadkach jestem w stanie rozpłakać się, bo nie zdążyłam pozmywać naczyń przed pójściem do pracy. Nie przejmuję się tym, że wstałam godzinę wcześniej, żeby powycierać podłogi. Te cholerne naczynia powodują, że nie jestem perfekcyjną panią domu. I oczywiście nigdy nie będę, bo przecież nie umiem gotować, nawet wodę na herbatę przypalę (to fakt!). Powinnam jeść tylko fast foody i być wielka jak wieloryb. W sumie już jestem. Jestem do niczego.
Znacie ten durny ciąg myślowy?
W Empiku są magnesy na lodówkę z napisem „Albo zadbany dom albo zadbana żona”. Nie wszystko jest dla nas, nie we wszystkim musimy być najlepsze. Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, na rzecz czegoś innego. Jeśli nie dajesz rady nauczyć się na raz trzech nowych języków, to nie znaczy, że się do tego nie nadajesz. To znaczy, że musisz skupić się na jednym. A twoja koleżanka z pracy dała radę i jeszcze przy okazji skończyła kurs makijażu? Świetnie, naprawdę. Ciesz się z jej szczęścia, a potem zajmij sobą i zrób to co potrafisz najlepiej. Daj z siebie 100% ale nigdy więcej.
Próbuję się zaakceptować. Właściwie, nie mam wyboru, bo skoro mam spędzić z sobą całe życie, to lepiej wyciągnąć dłoń na zgodę. Przyjęłam do wiadomości, że nie będę idealna (w przypływie trzeźwości umysłu nawet nie bardzo mam na to ochotę) zdając sobie jednocześnie sprawę, że mogę być nieco lepsza. Kiedy zaczęłam ćwiczyć miałam jeden cel – mieć lepszą figurę. Teraz dziwię się, że mogłam być tak naiwna. Ćwiczę nadal, bo daje mi to lepszą ogólną formę, podnosi ciśnienie i polubiłam stan po treningu. Wiem, że nigdy nie będę miała smuklejszych nóg, ale przecież moje nogi pod żadnym względem nie są gorsze od tych długich i zgrabnych.
Dochodzimy do sedna – moja figura nie jest gorsza od innej. Mamy jakiś tam śmieszny podział, gdzie mówi się, że jedna budowa ciała jest bardziej kobieca, ale czy to ma oznaczać, że ktoś bez bioder będzie gorszą osobą. Wszyscy doskonale wiemy, że nie. Skąd zatem w nas – kobietach, te kompleksy i poczucie bycia gorszym? Zewsząd bombardują nas ideały i poradniki jak takim ideałem się stać. Gonimy za tym z wywieszonym jęzorem, aż zderzamy się ze ścianą. Niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. Ok., można zrobić operację plastyczną, ale bez akceptacji siebie nic nie da. Stawianie garnka pod kapiącym zlewem nie załatwi sprawy, trzeba kupić uszczelki. Doprowadzanie siebie do ideału (czas przyszły nieskończony użyty celowo) nie wyleczy nas z kompleksów i poczucia bycia niedostateczną. Zawsze będzie coś, co można poprawić. I dopiero, gdy pokochamy siebie, ten drobne braki przestaną nam przeszkadzać. Piszę o tym, na przykładzie ciała, ale chodzi także o nasze charaktery, zainteresowania itd.
Akceptacja to pierwszy krok. A dążymy do pokochana siebie. Słyszeliście, że kobieta rozkwita, kiedy się ją pokocha? To pokochajcie siebie, pozwólcie sobie rozkwitnąć. Warto stawać się lepszym człowiekiem. Mamy w sobie mnóstwo skarbów, czasem zakopanych głęboko. Czasem potrzebna jest pomoc z zewnątrz, by je odkopać. Ale najlepszym materiałem na wspaniałą kobietę jesteś ty sama. Znam mnóstwo wspaniałych kobiet, ale żadna nie jest lepsza od drugiej – każda jest wspaniała na swój sposób. To ja – pracując nad sobą i kochając siebie – będę wspaniałą kobietą. Bo kiedy kogoś kochamy, to pomagamy mu osiągnąć wymarzone cele, troszczymy się o niego, chcemy dla niego jak najlepiej, ale też wymagamy – właśnie po to, by stawał się coraz lepszym człowiekiem. Także – zatroszcz się o siebie, wymagaj od siebie, ale nie zapominaj, jak wspaniała jesteś już teraz.
Na zakończenie mogłabym napisać – nie pozwól, by dążenie do perfekcji zabiło w tobie chęć działania i radość życia. To w sumie dość oczywiste podsumowanie. Jednak wolałabym, abyś – jeśli możesz podpisać się pod moimi słowami – powzięła postanowienie pokochana siebie. Daj sobie czas, znajdź coś, co w sobie lubisz. Znajdź coś, czego nie lubisz i przez cały miesiąc próbuj to pokochać. Kup sobie ten krem antycellulitowy, jeśli musisz. Tylko uwierz, że bez tego też jesteś super.

I link, bo obraz czasem przemawia bardziej niż słowa:

Może macie jakieś swoje sposoby, by wyrwać się z błędnego koła perfekcjonizmu?