Z filiżanką kawy

Z filiżanką kawy

21 października 2015

Perfekcjonizm



Ten wpis dedykuję wszystkim paniom, które nie są idealne. 

Czy ty też wpadłaś w szpony perfekcjonizmu? Czy wydaje ci się, że żeby być wartościowym człowiekiem należy być idealnym? Mieć nienaganną kondycję, zawsze wysprzątany dom, wypielęgnowane paznokcie i niezwykłe hobby? Jeśli zabraknie któregoś z tych elementów, jeśli w czymś zawalisz, coś ci nie wyjdzie – czy wtedy jesteś gorszym człowiekiem, kobietą?
Jeśli tak to niestety, nie znajdziesz tu złotych rad, ale na pocieszenie powiem – nie jesteś jedyna.
Dobrze jest czasem spojrzeć na siebie ze zdrowym krytycyzmem. Mogłam coś zrobić lepiej, ale olałam temat. Ten tekst mógł być lepszy, ale wolałam oglądać filmiki na youtubie niż włożyć trochę serca, w to co piszę. Mogłabym jeść mniej słodyczy i jednocześnie mniej narzekać na mankamenty mojej figury. Dobrze wiedzieć, że możemy coś zrobić lepiej, że stać nas. Dobrze przy najbliższej okazji poprawić wynik, pokazać się z jeszcze lepszej strony. Pod warunkiem, że jest to na miarę naszych możliwości.
Bo nie wszystko jest dla nas.
Naprawdę, staram się. Staram się, aby ten wpis był sensowny i łatwy to przyswojenia. Staram się by obiad, który ugotuję był nie tyle jadalny, co smaczny. Chcę, aby moi bliscy – gdy wracają do domu – czuli się w nim dobrze. Staram się, wkładam w to serce i siły, ale nie jestem ani dobrym pisarzem, ani gospodynią. Mimo to - robię wszystko tak, jak mogę najlepiej. Daję z siebie wszystko, bo tylko wtedy mogę być zadowolona ze swojej pracy.
Ale dawać z siebie wszystko, to nie dawać z siebie 210%.
Teoretycznie, mogłabym przejść na dietę i uprawiać pięć różnych dyscyplin sportowych. Ale nie ma siły, żebym wtedy czytała sterty książek, uczyła się gotować najróżniejsze potrawy i na bieżąco prasować ubrania wszystkich domowników. Mogę też odmówić sobie tej czekolady, a przeglądanie facebooka zamienić na spacery. Mogę od czasu do czasu spróbować ugotować coś innego. Mogę też zostawić stertę niewyprasowanych ciuchów, brudne gary i z filiżanką kawy czytać bloga. Jednak ta druga opcja jest możliwa tylko wtedy kiedy jestem wolna. Wolna od perfekcjonizmu.

"Nadrabiaj pokorą, czego braknie ci w doskonałości." bł. Honorat Koźmiński
Ktoś może powiedzieć, że to pójście na łatwiznę. Odpuszczenie sobie, nie staranie się, unikanie wyzwań, nowości. Czy aby na pewno? Pokora to cnota, a cnoty mają to do siebie, że lubią być trudne do praktykowania. Dużo trudniej przyznać mi się, że nie dam rady czegoś zrobić, zrezygnować z czegoś wiedząc, że jest ponad moje siły. Wydaje mi się, że sporo ludzi wybiera atrakcyjniejszą drogę, gdzie z uśmiechem na twarzy mówią, że są w stanie dokonać tego lub tamtego i zdzierają łokcie do krwi choć wcale nie mają na to ochoty. Oczywiście, może narzekać też na wszystko w około, ale mamy skupić się w tym momencie na sobie. Nie zrobię, nie potrafię. I wcale nie jestem gorsza.

Niedawno przeczytałam bardzo mądre pytanie: Co zrobił / zrobiła byś, gdyby to nie musiało być zrobione idealnie? Moja odpowiedź przeistoczyła się w dość długą listę rzeczy, na które zawsze miałam ochotę, ale bałam się ich spartolenia. Nie dlatego, że ktoś by mnie skrytykował (to całkiem inna sprawa). Dlatego, że jest mnóstwo osób, które zrobią to lepiej, ja się do tego nie nadaję. I to moje „nie nadaję się” wiąże mi ręce i każe stać w miejscu. Nigdy nie nauczę się tańczyć, więc po co zapisywać się na kurs? Owszem, trzeba rozpoznawać w sobie pewne zdolności i antytalenty, ale jeśli jest w nas pragnienie czegoś, to kto zabrania nam spróbować?
Szczerze jednak przyznaję, że kiedy ogarnia mnie poczucie bycia „niedorobioną” czuję się wewnętrznie sparaliżowana. Dobrze było dostrzec, że taki stan zazwyczaj ogarniał mnie po nocnej zmianie i w czasie burzy hormonów. Dzięki temu wiem, że nie należy traktować złych myśli wymierzonych w siebie zbyt poważnie i przeczekać takie burze. Bo zbytni autokrytycyzm nas po prostu zabija. Trucizna podawana sobie na życzenie w małych dawkach. Uodparniamy się na wielkie niepowodzenia, a małe wpadki powodują, że świat ląduje w gruzach. W skrajnych przypadkach jestem w stanie rozpłakać się, bo nie zdążyłam pozmywać naczyń przed pójściem do pracy. Nie przejmuję się tym, że wstałam godzinę wcześniej, żeby powycierać podłogi. Te cholerne naczynia powodują, że nie jestem perfekcyjną panią domu. I oczywiście nigdy nie będę, bo przecież nie umiem gotować, nawet wodę na herbatę przypalę (to fakt!). Powinnam jeść tylko fast foody i być wielka jak wieloryb. W sumie już jestem. Jestem do niczego.
Znacie ten durny ciąg myślowy?
W Empiku są magnesy na lodówkę z napisem „Albo zadbany dom albo zadbana żona”. Nie wszystko jest dla nas, nie we wszystkim musimy być najlepsze. Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, na rzecz czegoś innego. Jeśli nie dajesz rady nauczyć się na raz trzech nowych języków, to nie znaczy, że się do tego nie nadajesz. To znaczy, że musisz skupić się na jednym. A twoja koleżanka z pracy dała radę i jeszcze przy okazji skończyła kurs makijażu? Świetnie, naprawdę. Ciesz się z jej szczęścia, a potem zajmij sobą i zrób to co potrafisz najlepiej. Daj z siebie 100% ale nigdy więcej.
Próbuję się zaakceptować. Właściwie, nie mam wyboru, bo skoro mam spędzić z sobą całe życie, to lepiej wyciągnąć dłoń na zgodę. Przyjęłam do wiadomości, że nie będę idealna (w przypływie trzeźwości umysłu nawet nie bardzo mam na to ochotę) zdając sobie jednocześnie sprawę, że mogę być nieco lepsza. Kiedy zaczęłam ćwiczyć miałam jeden cel – mieć lepszą figurę. Teraz dziwię się, że mogłam być tak naiwna. Ćwiczę nadal, bo daje mi to lepszą ogólną formę, podnosi ciśnienie i polubiłam stan po treningu. Wiem, że nigdy nie będę miała smuklejszych nóg, ale przecież moje nogi pod żadnym względem nie są gorsze od tych długich i zgrabnych.
Dochodzimy do sedna – moja figura nie jest gorsza od innej. Mamy jakiś tam śmieszny podział, gdzie mówi się, że jedna budowa ciała jest bardziej kobieca, ale czy to ma oznaczać, że ktoś bez bioder będzie gorszą osobą. Wszyscy doskonale wiemy, że nie. Skąd zatem w nas – kobietach, te kompleksy i poczucie bycia gorszym? Zewsząd bombardują nas ideały i poradniki jak takim ideałem się stać. Gonimy za tym z wywieszonym jęzorem, aż zderzamy się ze ścianą. Niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. Ok., można zrobić operację plastyczną, ale bez akceptacji siebie nic nie da. Stawianie garnka pod kapiącym zlewem nie załatwi sprawy, trzeba kupić uszczelki. Doprowadzanie siebie do ideału (czas przyszły nieskończony użyty celowo) nie wyleczy nas z kompleksów i poczucia bycia niedostateczną. Zawsze będzie coś, co można poprawić. I dopiero, gdy pokochamy siebie, ten drobne braki przestaną nam przeszkadzać. Piszę o tym, na przykładzie ciała, ale chodzi także o nasze charaktery, zainteresowania itd.
Akceptacja to pierwszy krok. A dążymy do pokochana siebie. Słyszeliście, że kobieta rozkwita, kiedy się ją pokocha? To pokochajcie siebie, pozwólcie sobie rozkwitnąć. Warto stawać się lepszym człowiekiem. Mamy w sobie mnóstwo skarbów, czasem zakopanych głęboko. Czasem potrzebna jest pomoc z zewnątrz, by je odkopać. Ale najlepszym materiałem na wspaniałą kobietę jesteś ty sama. Znam mnóstwo wspaniałych kobiet, ale żadna nie jest lepsza od drugiej – każda jest wspaniała na swój sposób. To ja – pracując nad sobą i kochając siebie – będę wspaniałą kobietą. Bo kiedy kogoś kochamy, to pomagamy mu osiągnąć wymarzone cele, troszczymy się o niego, chcemy dla niego jak najlepiej, ale też wymagamy – właśnie po to, by stawał się coraz lepszym człowiekiem. Także – zatroszcz się o siebie, wymagaj od siebie, ale nie zapominaj, jak wspaniała jesteś już teraz.
Na zakończenie mogłabym napisać – nie pozwól, by dążenie do perfekcji zabiło w tobie chęć działania i radość życia. To w sumie dość oczywiste podsumowanie. Jednak wolałabym, abyś – jeśli możesz podpisać się pod moimi słowami – powzięła postanowienie pokochana siebie. Daj sobie czas, znajdź coś, co w sobie lubisz. Znajdź coś, czego nie lubisz i przez cały miesiąc próbuj to pokochać. Kup sobie ten krem antycellulitowy, jeśli musisz. Tylko uwierz, że bez tego też jesteś super.

I link, bo obraz czasem przemawia bardziej niż słowa:

Może macie jakieś swoje sposoby, by wyrwać się z błędnego koła perfekcjonizmu?

12 października 2015

Koniec czasu honoru



UWAGA! Są spoilery, nie ma recenzji!


Lubię historię - słuchać, oglądać, czytać. Zawsze najbardziej mnie fascynują ludzie, konkretne osoby. Lubię zastanawiać się nad tym, co czuli, czym się kierowali, jak patrzyli na świat. Wydaje mi się, że w ten sposób możemy przenieść się w tamte czasy. Ludzie z krwi i kości – tacy jak my, tylko wylądowali gdzie indziej.
Najwięcej takich konkretnych historii mamy z czasów najnowszych – dwudziestolecie, wojna, PRL. Serial „Czas honoru” jak najbardziej odpowiada moim gustom: jest wielka historia – druga wojna światowa, są konkretne osoby – czterech głównych bohaterów i ich bliscy. Przeciwnicy zarzucają właśnie to skupianie się twórców na prywacie bohaterów, ale myślę, że cel był właśnie taki – aby widz mógł wczuć się w ich sytuację.  Pamiętam jaka dyskusja rozgorzała na temat cichociemnych, którzy po skoku nie mogli kontaktować się ze swoją rodziną. Cichociemni z serialu – jak jeden mąż – złamali tą zasadę i bardzo zabolało to prawdziwych uczestników wojny. Doskonale rozumiem ich żale i mi samej brakowało w serialu (choćby w końcowych napisach) jednego zdania wyjaśnienia na ten temat. To mój największy zarzut.

Przyznam, że gdy zaczęła się pierwsza seria byłam połączeniem entuzjastki i ignorantki w dziedzinie II Wojny Światowej. Moja miłość do historii była świeżo urodzona i potrafiła tylko kwilić, więc po każdym odcinku rzucałam ochy i achy na wszystkie strony. Potem nabyłam nieco wiedzy, miłość uczyła się pierwszych kroków (zasiadłam nawet do matury z historii, ale raczej nie jest to moja chlubna karta ;)  i byłam bardziej sceptyczna. Zaczęły przeszkadzać mi nieco przedłużane sceny miłosne i brak odniesień do tej wielkiej historii. Serie trzecią i czwartą postawiłam na podium – było więcej akcji, więcej niepokojów, wątek z szpiegiem bardzo mnie zaintrygował. W końcu przyszedł czas, że moja miłość zaczęła dorastać, uczyć się coraz więcej i pewniej stąpać po ziemi. Mój patriotyzm (lubię tak mówić, ale może innym razem rozwinę ten wątek i walnę się w piersi) stał się mniej entuzjastyczny, ale bardziej świadomy. Jednak uwielbienie dla serialu – także tych najbardziej prozaicznych scen, wcale na tym nie ucierpiało. Z niecierpliwością czekałam na kolejne serie, ale kiedy dowiedziałam się, że
1)      nie pokażą Powstania Warszawskiego (bo budżet)
2)      będą kontynuować historię w Polsce stalinowskiej i pokazywać te wszystkie straszne i smutne rzeczy (bo przecież to nie skończyło się dobrze)
strzeliłam focha giganta. Nikt z bliższego i dalszego otocznia nie doświadczył takiego focha z mojej strony, naprawdę. Powiedziałam, że nie będę tego dalej oglądać i trzymałam się dość długo. Z jednej strony, oczywistym jest, że dla Polski ta wojna nie skończyła się w czterdziestym szóstym. (Tak na marginesie – w wojnach najlepsze jest to że się kończą, ale i tak nie ma tu „happy endów”.) Z drugiej – wiemy o tym bardzo mało, do świadomości publicznej ledwo przenika, więc chwalić należy za każdym razem, gdy ktoś o tym wspomina. W poście podsumowującym lipiec wspomniałam o moim postrzeganiu Powstania Warszawskiego – krótkiej chwili, gdy wydawało im się, że wreszcie będą wolni. Radości krótkiej jak mgnienie oka. I teraz miałam sobie tego odmówić i przejść bezpośrednio do części definitywne przegranej.
Ja trzymałam się dość długo, ale moja przyjaciółka nie była w stanie tego uszanować. Zdeptała mojego focha i rozpaliła moją ciekawość. A ja z podkulonym ogonem wróciłam przed ekran i teraz cieszę się, że do tego doszło.

Pierwsza seria „popowstaniowa” trzymała poziom poprzednich części. Niemcy ustąpili miejsca Ruskim, ale nasi bohaterowie nie ustępowali. Walczyli, dbali o honor swój i ojczyzny, mimo że wszystko zaczynało się sypać. Sprawa honoru też była tu często poruszana. Wybory stawały się coraz trudniejsze, nadzieja gasła z każdą chwilą. Piąta seria również wylądowała na podium. A potem przyszedł czas naszej wielkiej przegranej. Smutnej Polski, gdzie bohaterów nazwano bandytami, gdzie honor ustąpił miejsca strachowi. Serce mnie bolało przy każdym odcinku, głównie ze świadomości. O ile lepiej by się to oglądało, gdybym nie wiedziała jak było naprawdę! Gdybym nie wiedziała, że to czas wielkiej przegranej i nie drżała przy każdym odcinku, bo to już NAPRAWDĘ koniec. Ostatni odcinek powalił mnie na kolana. Nawet jeśli jest się w ciemię bitym, to zrozumie się, że te spokojne nuty z czołówki gdy wszystko się sypie oznaczają koniec. Prawdziwy koniec czasu honoru.

Bardzo mi się ta seria podobała, ostatni odcinek nakierował widza na oczywisty ciąg dalszy tej historii. Pokazano, jak rewolucja pożera własne dzieci (Lewińska), jak w ostateczności Niemcy spadają na cztery łapy (Rainer) i jak niewielu jest tych, których dosięgła sprawiedliwość (tylko Karkowski i Woźniak). A ostatnia scena… Ok., nie będę jej opisywać. Majstersztyk i trzeba zobaczyć.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na bohaterów, a właściwie na bohaterki. Nikt nie powinien być zaskoczony tym, że moją ulubioną postacią kobiecą była Lena Sajkowska-Markiewicz. Później na piedestał dołączyła do niej Ruda z jeden strony i Marysia Konarska z drugiej. W każdym razie głównie na tą trójkę zaopatrywałam się przez wszystkie serie, aż do ostatniej. Jednak tym razem moją uwagę przykuła Celina. Czy awansowała na ulubioną, nie wiem, ale bardzo mnie zainteresowała. Nie było jej zbyt wiele w poprzednich częściach, a jak już to jawiła mi się jako rozchwiane emocjonalnie i niezdecydowane dziewczę. Tu odegrała zimną profesjonalistkę, dumną ale zrezygnowaną. Zafascynowała mnie bardzo jej postawa wobec Rainera,  to że tak naprawdę nie potrafiła Polsce odmówić i ten nagły wybuch miłości do Michała. Dobra, była niezrównoważona, ale bardzo ciekawa.
Lenie natomiast muszę podziękować za bardzo cenną lekcję, którą mi w tej serii dała. Zresztą, nie tylko ona, ale jej decyzja była najtrudniejsza. A nam nie wolno tego oceniać. Nie mamy prawa do oceniania kogokolwiek, nigdy nie byliśmy w jego sytuacji, nigdy nie przeżyliśmy jego historii, nigdy nie „włożyliśmy jego butów”. Nie mamy prawa oceniać ludzi ani teraz, ani w tamtych czasach. Nigdy nie byliśmy zmęczeni wojną, nie żyliśmy przez pięć lat jak zaszczute psy, nie trzymano nam noża na gardle. To zmęczenie wojną było dobrze widać w ilościach wódki, która lała się na ekranie częściej niż w poprzednich seriach i w tym zmęczeniu na twarzach większości bohaterów. Wszyscy byli wykończeni, a wojna wciąż trwała.

Czasem mam wrażenie, że trwa nadal. Bohaterowi jeszcze są myleni z bandytami, a Rosjanie z wyzwolicielami. Potrzeba uświadomienia, pojechania ludziom po emocjach, obudzenia. Myślę, że twórcy serialu podjęli próbę odpowiedzi na te potrzeby. Mam nadzieję, że udało się zainteresować historią młodych ludzi, przypomnieć, że jest coś takiego jak miłość ojczyzny. Historia nie rozpieszczała naszego narodu, który „sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał”. Choć, to ostatnie najbardziej zależy od nas.


05 października 2015

Dobroci we wrześniu.




Kiedy zakładam tego bloga, wpisy podsumowujące miesiąc były jednymi z najważniejszych. Bo jest na świecie tyle wspaniałych rzeczy, którymi warto się dzielić. Dlatego, jeśli znajdę coś, co mnie w jakiś sposób zachwyci i czyni moje życie piękniejszym – posyłałam to dalej.
A poniżej, lista dobrych rzeczy, jakie spotkały mnie we wrześniu.
 
zdjęcie
Co dobrego zdarzyło mi się we wrześniu?



1. Pożegnanie lata z Kombonianami.
Mojemu zainteresowaniu misjami odpowiedziała M. zaproszeniem na ten właśnie piknik. Powiedziała, że jeśli chcę o coś zapytać, czy czegoś się dowiedzieć, mam uderzać do tych ludzi, bo wszyscy są bardzo otwarci i spoko. Jakoś mnie ta wizja nie ucieszyła, bo jednak jestem małym tchórzem, ale okazało się, że rzeczywiście – wszyscy byli otwarci i spoko. To życzliwe nastawienie, z którym spotkałam się niemal na każdym kroku wręcz mnie wzruszyło. Dawno nie dostałam od obcych ludzi tyle dobroci. Z pikniku wróciłam pozytywnie naładowana i z listą książek wartych przeczytania.
 
Gra planszowa ;)

"Drzewo filmowe" - propozycje filmów dotyczące niewolnictwa

Karmienie lwów
Kombonianie to zakon misyjny, ze szczególnym skierowaniem na Afrykę. Oprócz braci i sióstr misjonarek funkcjonuje także stowarzyszenie świeckich i kółko młodzieżowe. Cel jest jeden – głosić Dobrą Nowinę w Afryce

2. Grillowany oscypek z żurawiną. 

Przy okazji wizyty w Krakowie, wpadłam na Jarmark św. Michała. Nie miałam o nim pojęcia, ale włócząc się po królewskim mieście, kluczyłam także między straganami. Krótko przed powrotem, zgłodniałam troszkę i w poszukiwaniu czegoś na ząb, natknęłam się na grillowane oscypki. Ciepły serek pani podała mi z żurawiną. W życiu nie jadłam czegoś pyszniejszego!


3. Skoro jesteśmy przy jarmarkach – okazało się, że w moim mieście raz w miesiącu organizowany jest pchli targ. Przeszłyśmy się z mamą po straganach, pozachwycały się ręcznie robionymi ozdobami do domu i poprzeglądały starocie. Udało mi się kupić śliczną kamizelkę dla mojej chrześnicy.
Sklep:  http://ragamuffin.pl/
Przy okazji wstąpiłyśmy też do antykwariatu, gdzie wygrzebałyśmy „Legendy i podania polskie”. Pan pogratulował nam interesu życia, książka była przeceniona z 480 na 6,80. Dowód poniżej:


4. Cykl o miłości.
W sierpniu i wrześniu słuchałam rekolekcji o. Adama Szustaka „Ballady i romanse”. Przekonał mnie nie tytuł, lecz prowadzący. Jeśli nigdy nie słyszeliście jego konferencji, a w życiu chcecie osiągnąć nie tylko dobra materialne – koniecznie zajrzyjcie na jego youtuba – Langusta na palmie. Co do samych rekolekcji – nie było drapania sufitów, tylko konkrety. I to mi się w nich najbardziej spodobało.


Jeśli myślicie, że Pismo Święte nie ma nic wspólnego z książkami o modzie, a do kościoła można chodzić tylko w kiecach do ziemi – zajrzyjcie do Córki Króla. Zresztą, ostatnio autorka rzucała we mnie mentalnymi nożami – każdy wpis, który pojawiał się na fb był kopniakiem w tyłek, którego w danej chwili potrzebowałam. Mogłabym jakoś spróbować polecić jej bloga, ale myślę, że najlepiej, jeśli sami tam zerkniecie.


6. Seria „Mój dom”
Wywiady, które nagrywa Hipster Katoliczka mają w sobie jakiś urok, jakieś pociągające ciepło. Małgorzata Hutek mówi o rzeczach oczywistych, a o których nie raz zdarza mi się zapomnieć.

7. Dzień Pamięci…
We wrześniu sejm przyjął uchwałę, która dzień 2 października ustanowiła Dniem Pamięci o Cywilnej Ludności Powstańczej Warszawy. Nie sądzę, bym kiedyś zdecydowała się na tekst o Powstaniu Warszawskim, jednak temat dla mnie ważny. Brak takiego wspomnienia to była poważna luka w obchodach PW. Więcej na PCh24.


8. Czego szukasz?
Ostatnio była reklama z Allegro. Nie wiem, co ich ludzie z marketingu robią po godzinach, ale też chcę.


9. Muzycznie
Wiem, że ta piosenka jest stara jak świat. Wiem też, że teledysk nastraja bardziej pozytywnie niż przydługa komedia romantyczna.
Sometimes the system goes on the brink
And the whole thing turns out wrong
You might not make it back and you know
That you could be well oh that strong
And I'm not wrong

A jak Wam minął wrzesień?