Z filiżanką kawy

Z filiżanką kawy

14 grudnia 2015

O piciu kawy i zbieraniu kropek




Jaka kawa najbardziej ci smakuje?
Może być herbata; zdaję sobie sprawę, że są ludzie, dla których ten napój mógłby nie istnieć. Chodzi mi o to, co powoduje, że lubisz ją pić. Ilość mleka, łyżeczek cukru, syrop smakowy? To w czym jest podana, czy mleko jest dobrze ubite, czy cynamonowa posypka układa się w jakiś wzorek? A może najważniejsza jest pora dnia – jedni nie wyobrażają sobie bez niej poranków inni nie potrafią się obejść bez popołudniowej przerwy na kawę. Lepiej smakuje w towarzystwie, czy samotności?
Jak jest twój ulubiony sposób picia kawy?
Jaki sposób picia kawy towarzyszy ci najczęściej?

Myślę, że nazwanie naszego pokolenia pokoleniem papierowych kubeczków nie jest żadną przesadą. Przyjrzyjmy się temu papierowemu kubeczkowi: jest lekki, względnie tani, zwykle w dwóch lub trzech rozmiarach z logo kawiarni, w której go nabyliśmy. Jest praktyczny, można z nim chodzić, grzać dłonie, postawić w samochodzie, obok laptopa. I jedna z jego głównych cech – jest jednorazowy. Jest ulotny jak cholera. Piję kawę, wyrzucam go do najbliższego kosza na makulaturę i idę dalej.
Papierowy kubek na jedną chwilę.
W dwudziestym pierwszym wieku uczymy się opanowywać znaną filozofię „carpe diem”. Wykorzystujemy czas maksymalnie, szukamy przyjemności, kupujemy kawę w papierowym kubku i biegamy po kolorowych wystawach galerii handlowych. Kawa – zastrzyk energii – biegnę dalej. Studia, praca, kawa w papierowym kubku, facebook, spotkanie, impreza, kilka drinków, sen, kawa w papierowym kubku,  praca, studia, kawa w papierowym kubku, siłownia, zakupy, facebook, sen, praca… Chwilkę tu, chwilkę tu, najdroższy ciuch, najdroższy drink, karnet na basen, buty ze skóry – odrobina luksusu, by cieszyć się życiem. Och, i kawa w papierowym kubku, by nie zabrakło sił na to cieszenie się.

Macie w domach filiżanki? Nie muszą być z chińskiej porcelany, mogą być chińskie, ale czy używacie? Kiedy myślę o filiżankach przed oczami staje mi wystawka na pchlim targu. Oszczerbiony brzeg, pęknięte uszko, brak jednego talerzyka. Taka filiżanka, z której piło niejedno pokolenie; która była świadkiem nie jednego rozmyślania lub rozmowy; która towarzyszyła w chwilach powagi lub relaksu – nosi na sobie ślady czasu. Wiem, poetyzuję, przecież głupia filiżanka nic nie wie o życiu. A na kubku w Strasburgsa piszą twoje imię. I potem wywalasz to do kosza. Taki ślad.
Wiadomo, nikt nie będzie chodził po galerii handlowej z filiżanką. Filiżanka nie jest godna, by w jej towarzystwie kupować ciuszki na jeden sezon i modny kicz. To oczywiście taki żarcik, przecież papierowy kubek jest dużo bardziej praktyczny. Można z nim biegać i jeździć i robić na raz masę innych rzeczy – wykorzystywać chwilę do maksimum.

Gdy myślę o „carpe diem” przed oczami mam Włocha, który codziennie rano chodzi do tej samej knajpki na swoje ulubione espresso. Przegląda gazetę, gawędzi z baristą, pozdrawia znajomych. Idzie do pracy (wiadomo, że i tak pół dnia nic nie robi, bo to przecież południowiec), powie parę komplementów, zje z rodziną porządną kolację w innej ulubionej knajpie, gdzie opieprzy kelnera. A następnego dnia rano idzie do tej samej knajpki od dwudziestu lat i nawet nie musi mówić, bo barista już wie i jego espresso czeka.
Mam wrażenie, że od tego łapania chwili brakuje nam czasu na ich przeżywanie. Piękne, ulotne chwile, a esencja życia przecieka nam przez palce. Ulegamy emocjom, ocieramy w kinie łzę wzruszenia, by po wyjściu z sali zapomnieć o czym był film. Kochamy namiętnie i krótko. Motywujemy się ciągle i nic nie robimy. Kupujemy buty za pięć stów i wyrzucamy je po jednej zimie. Jesteśmy żądni silnych wrażeń, ale nie potrafimy cieszyć się codziennością. Pijemy kawę w papierowym kubku i wyrzucamy go, by pędzić dalej.

Kolega pokazał nam kiedyś filmik Włodka Markowicza „Kropki”. Dający do myślenia,a przy tym nastrojowy – obejrzyjcie.



Życie to nie Snake, nie chodzi o zdobycie największej ilości. To tworzenie, nadawanie kształtów.
W trasie pokonujemy wiele odcinków, ale one wszystkie składają się na drogę, którą przejeżdżamy.
Życie to nie pędzenie od chwili do chwili. To łączenie ich tak, że tworzą jedną całość.

P.S. Moja pierwsza ulubiona kawa jest codziennie, chwilę po śniadaniu. Czarna, parzona, dwie czubate łyżeczki w jednym z moich ulubionych kubków. Czasem otwieram okno, żeby rześkie powietrze jeszcze bardziej mnie obudziło, otwieram pamiętnik i myślę o tym, kim jestem. Druga jest okazjonalnie, w kawiarni, z ubitym mlekiem i… drugą osobą.

04 listopada 2015

Dobroci w październiku

Ten miesiąc był bardzo online, może trochę za bardzo na tak piękną porę roku jak jesień. Z drugiej strony, długie wieczory sprzyjają wygrzebywaniu skarbów z czeluści internetów ;)


stylowi.pl
1. Dzięki Joasi ze Style Digger i jej hatifnaty ciągle trafiam na jakieś fajne strony. Ale tym razem zostałam zaprzedana.
zdjęcie: Spisek pisarzy

Spisekpisarzy to portal pomagający początkującym pisarzom. Zaawansowanym może też, nie mogę się wypowiedzieć ;) Podczas mojego dwudniowego chorobowego przebrnęłam przez większość artykułów śliniąc się z entuzjazmu. Teraz w wolnych chwilach rozpisuję się w ćwiczeniach dla pisarzy tworzonych przez autora portalu. Polecam wszystkim lubiącym pisać – w szkole tego nie uczą! Próbujcie sami w domu!

2. Na facebooku jest kilka fantastycznych fanpage, ale moim ulubionym zdecydowanie jest Piękna.
źródło: Piękna fb

Opis ze strony:
„"Piękna" to projekt, który ma na celu uświadomienie Ci, że jesteś wyjątkowa, piękna i ukochana. Tutaj możesz przekonać się, że świadomość bycia ukochaną córką Boga ma moc przemiany życia, być wreszcie zacząć żyć po królewsku i w świętości.
Myślę, że mówi samo za siebie. Dziewczyny stworzyły także kanał na youtubie, na którym możemy posłuchać konferencji, wywiadów i tym podobnych. Jest także forum, na którym niedawno się zarejestrowałam i stwierdzam, że to jeden z moich lepszych pomysłów ;)

3. Właśnie dzięki Pięknej trafiłam na fragment rekolekcji akademickich prowadzonych przez kardynała Karola Wojtyłę w 1962 roku. Te słowa nie są dla mnie nowością, ale podsumowaniem tego, co swego czasu zbierałam po trochu - link.

4. I właściwie też dzięki Pięknej… obejrzałam świetny film!

James Braddock był jednym z najpopularniejszych bokserów USA, ale nawet jego nie ominął wielki kryzys lat trzydziestych. Film opowiada o jego walce – z samym sobą i swoją dumą, o w miarę godny byt dla rodziny, o powrót do boksu. Jego siła i determinacja stały się inspiracją dla wielu ludzi, którzy podobnie jak on żyli w skrajnej nędzy. Moim zdaniem właśnie to była jego największa wygrana.
W roli głównej Russell Crowe (omomomo)

5. Z trochę poważniejszych tematów: Radzka nagrała bardzo ciekawy film o tym, dlaczego ubrania nie mogą być dobre i tanie jednocześnie:
Nie będę się teraz dzielić moimi przemyśleniami, ale pozwolę sobie zacytować jeden z komentarzy pod filmem:


To ja muszę coś dodać od siebie. Znam temat od trochę innej strony. Moja mama od kilkudziesięciu lat pracuje jako szwaczka szyjąca na rynek szwedzki, duński, niemiecki i polski, a także dla projektantów. Jeśli komuś wydaje się, że zarabia stosownie do wykonywanej pracy, to grubo się myli. Jeśli komuś wydaje się, że warunki pracy zawsze są nieporównywalnie lepsze od tych w Bangladeszu, to też się myli. Szefowie takich małych polskich szwalni, gdyby nie prawo polskie, pewnie sprowadziliby polskie szwaczki do podobnego poziomu (moja mama jednego roku pracowała w zimnym hangarze, gdzie zimą temperatura spadała do nieludzko niskiego poziomu). Nie lepiej jest z projektantami - w Szczecinie jest jedna taka, do której nikt nie chce iść pracować, bo źle traktuje ludzi, jest niegrzeczna i biernie agresywna. Ceny detaliczne ubrań, które szyje moja mama znam np. ze strony jednego sklepu - kosmos. Tak więc polskie szwaczki też moglibyśmy postawić przed kamerą i pokazać, jak w filmach dokumentalnych, cenę ubrania i cenę uszycia tego ubrania, i zapytać, czy chcemy za to ubranie płacić...Nie chcę tym komentarzem usprawiedliwiać sieciówek, ale trochę jest tak, że ludzie są traktowani tak, jak na to pozwala prawo, w tym prawo rynku... Różnica pomiędzy Polską a krajami azjatyckimi jest tylko taka, że kobiety mają większą możliwość wyboru miejsca pracy, ale czy rzeczywiście z niego korzystają?


6. A muzycznie to październiku po pierwsze się zakochałam. Tylko nie wiem, dlaczego tak późno.
Sto lat temu oglądałam film „Upiór w operze” z 2004 roku. W tym samym czasie musical wystawiał teatr Roma. Niestety nie udało mi się wtedy pojechać do Warszawy, natomiast kolega tak mnie wkręcił, że w kółko słuchałam muzyki związanej z tematem. Między innymi piosenkę zespołu Nighwisth, którą Studio Accantus przedstawiło tak:
A potem było już z górki, przesłuchałam chyba wszystko, co udostępnili i wciąż słucham. Nie jestem znawcą w dziedzinie, ale dla mnie są FANTASTYCZNI!

Po drugie zachorowałam i umarłam. Choć ogólnie nie przepadam za Samem Smithem, ten utwór - promujący najnowszego Bonda jest... o rety!

 
How do I live? How do I breathe?
When you're not here I'm suffocating
I want to feel love, run through my blood
Tell me is this where I give it all up?
For you I have to risk it all
Cause the writing's on the wall


21 października 2015

Perfekcjonizm



Ten wpis dedykuję wszystkim paniom, które nie są idealne. 

Czy ty też wpadłaś w szpony perfekcjonizmu? Czy wydaje ci się, że żeby być wartościowym człowiekiem należy być idealnym? Mieć nienaganną kondycję, zawsze wysprzątany dom, wypielęgnowane paznokcie i niezwykłe hobby? Jeśli zabraknie któregoś z tych elementów, jeśli w czymś zawalisz, coś ci nie wyjdzie – czy wtedy jesteś gorszym człowiekiem, kobietą?
Jeśli tak to niestety, nie znajdziesz tu złotych rad, ale na pocieszenie powiem – nie jesteś jedyna.
Dobrze jest czasem spojrzeć na siebie ze zdrowym krytycyzmem. Mogłam coś zrobić lepiej, ale olałam temat. Ten tekst mógł być lepszy, ale wolałam oglądać filmiki na youtubie niż włożyć trochę serca, w to co piszę. Mogłabym jeść mniej słodyczy i jednocześnie mniej narzekać na mankamenty mojej figury. Dobrze wiedzieć, że możemy coś zrobić lepiej, że stać nas. Dobrze przy najbliższej okazji poprawić wynik, pokazać się z jeszcze lepszej strony. Pod warunkiem, że jest to na miarę naszych możliwości.
Bo nie wszystko jest dla nas.
Naprawdę, staram się. Staram się, aby ten wpis był sensowny i łatwy to przyswojenia. Staram się by obiad, który ugotuję był nie tyle jadalny, co smaczny. Chcę, aby moi bliscy – gdy wracają do domu – czuli się w nim dobrze. Staram się, wkładam w to serce i siły, ale nie jestem ani dobrym pisarzem, ani gospodynią. Mimo to - robię wszystko tak, jak mogę najlepiej. Daję z siebie wszystko, bo tylko wtedy mogę być zadowolona ze swojej pracy.
Ale dawać z siebie wszystko, to nie dawać z siebie 210%.
Teoretycznie, mogłabym przejść na dietę i uprawiać pięć różnych dyscyplin sportowych. Ale nie ma siły, żebym wtedy czytała sterty książek, uczyła się gotować najróżniejsze potrawy i na bieżąco prasować ubrania wszystkich domowników. Mogę też odmówić sobie tej czekolady, a przeglądanie facebooka zamienić na spacery. Mogę od czasu do czasu spróbować ugotować coś innego. Mogę też zostawić stertę niewyprasowanych ciuchów, brudne gary i z filiżanką kawy czytać bloga. Jednak ta druga opcja jest możliwa tylko wtedy kiedy jestem wolna. Wolna od perfekcjonizmu.

"Nadrabiaj pokorą, czego braknie ci w doskonałości." bł. Honorat Koźmiński
Ktoś może powiedzieć, że to pójście na łatwiznę. Odpuszczenie sobie, nie staranie się, unikanie wyzwań, nowości. Czy aby na pewno? Pokora to cnota, a cnoty mają to do siebie, że lubią być trudne do praktykowania. Dużo trudniej przyznać mi się, że nie dam rady czegoś zrobić, zrezygnować z czegoś wiedząc, że jest ponad moje siły. Wydaje mi się, że sporo ludzi wybiera atrakcyjniejszą drogę, gdzie z uśmiechem na twarzy mówią, że są w stanie dokonać tego lub tamtego i zdzierają łokcie do krwi choć wcale nie mają na to ochoty. Oczywiście, może narzekać też na wszystko w około, ale mamy skupić się w tym momencie na sobie. Nie zrobię, nie potrafię. I wcale nie jestem gorsza.

Niedawno przeczytałam bardzo mądre pytanie: Co zrobił / zrobiła byś, gdyby to nie musiało być zrobione idealnie? Moja odpowiedź przeistoczyła się w dość długą listę rzeczy, na które zawsze miałam ochotę, ale bałam się ich spartolenia. Nie dlatego, że ktoś by mnie skrytykował (to całkiem inna sprawa). Dlatego, że jest mnóstwo osób, które zrobią to lepiej, ja się do tego nie nadaję. I to moje „nie nadaję się” wiąże mi ręce i każe stać w miejscu. Nigdy nie nauczę się tańczyć, więc po co zapisywać się na kurs? Owszem, trzeba rozpoznawać w sobie pewne zdolności i antytalenty, ale jeśli jest w nas pragnienie czegoś, to kto zabrania nam spróbować?
Szczerze jednak przyznaję, że kiedy ogarnia mnie poczucie bycia „niedorobioną” czuję się wewnętrznie sparaliżowana. Dobrze było dostrzec, że taki stan zazwyczaj ogarniał mnie po nocnej zmianie i w czasie burzy hormonów. Dzięki temu wiem, że nie należy traktować złych myśli wymierzonych w siebie zbyt poważnie i przeczekać takie burze. Bo zbytni autokrytycyzm nas po prostu zabija. Trucizna podawana sobie na życzenie w małych dawkach. Uodparniamy się na wielkie niepowodzenia, a małe wpadki powodują, że świat ląduje w gruzach. W skrajnych przypadkach jestem w stanie rozpłakać się, bo nie zdążyłam pozmywać naczyń przed pójściem do pracy. Nie przejmuję się tym, że wstałam godzinę wcześniej, żeby powycierać podłogi. Te cholerne naczynia powodują, że nie jestem perfekcyjną panią domu. I oczywiście nigdy nie będę, bo przecież nie umiem gotować, nawet wodę na herbatę przypalę (to fakt!). Powinnam jeść tylko fast foody i być wielka jak wieloryb. W sumie już jestem. Jestem do niczego.
Znacie ten durny ciąg myślowy?
W Empiku są magnesy na lodówkę z napisem „Albo zadbany dom albo zadbana żona”. Nie wszystko jest dla nas, nie we wszystkim musimy być najlepsze. Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, na rzecz czegoś innego. Jeśli nie dajesz rady nauczyć się na raz trzech nowych języków, to nie znaczy, że się do tego nie nadajesz. To znaczy, że musisz skupić się na jednym. A twoja koleżanka z pracy dała radę i jeszcze przy okazji skończyła kurs makijażu? Świetnie, naprawdę. Ciesz się z jej szczęścia, a potem zajmij sobą i zrób to co potrafisz najlepiej. Daj z siebie 100% ale nigdy więcej.
Próbuję się zaakceptować. Właściwie, nie mam wyboru, bo skoro mam spędzić z sobą całe życie, to lepiej wyciągnąć dłoń na zgodę. Przyjęłam do wiadomości, że nie będę idealna (w przypływie trzeźwości umysłu nawet nie bardzo mam na to ochotę) zdając sobie jednocześnie sprawę, że mogę być nieco lepsza. Kiedy zaczęłam ćwiczyć miałam jeden cel – mieć lepszą figurę. Teraz dziwię się, że mogłam być tak naiwna. Ćwiczę nadal, bo daje mi to lepszą ogólną formę, podnosi ciśnienie i polubiłam stan po treningu. Wiem, że nigdy nie będę miała smuklejszych nóg, ale przecież moje nogi pod żadnym względem nie są gorsze od tych długich i zgrabnych.
Dochodzimy do sedna – moja figura nie jest gorsza od innej. Mamy jakiś tam śmieszny podział, gdzie mówi się, że jedna budowa ciała jest bardziej kobieca, ale czy to ma oznaczać, że ktoś bez bioder będzie gorszą osobą. Wszyscy doskonale wiemy, że nie. Skąd zatem w nas – kobietach, te kompleksy i poczucie bycia gorszym? Zewsząd bombardują nas ideały i poradniki jak takim ideałem się stać. Gonimy za tym z wywieszonym jęzorem, aż zderzamy się ze ścianą. Niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. Ok., można zrobić operację plastyczną, ale bez akceptacji siebie nic nie da. Stawianie garnka pod kapiącym zlewem nie załatwi sprawy, trzeba kupić uszczelki. Doprowadzanie siebie do ideału (czas przyszły nieskończony użyty celowo) nie wyleczy nas z kompleksów i poczucia bycia niedostateczną. Zawsze będzie coś, co można poprawić. I dopiero, gdy pokochamy siebie, ten drobne braki przestaną nam przeszkadzać. Piszę o tym, na przykładzie ciała, ale chodzi także o nasze charaktery, zainteresowania itd.
Akceptacja to pierwszy krok. A dążymy do pokochana siebie. Słyszeliście, że kobieta rozkwita, kiedy się ją pokocha? To pokochajcie siebie, pozwólcie sobie rozkwitnąć. Warto stawać się lepszym człowiekiem. Mamy w sobie mnóstwo skarbów, czasem zakopanych głęboko. Czasem potrzebna jest pomoc z zewnątrz, by je odkopać. Ale najlepszym materiałem na wspaniałą kobietę jesteś ty sama. Znam mnóstwo wspaniałych kobiet, ale żadna nie jest lepsza od drugiej – każda jest wspaniała na swój sposób. To ja – pracując nad sobą i kochając siebie – będę wspaniałą kobietą. Bo kiedy kogoś kochamy, to pomagamy mu osiągnąć wymarzone cele, troszczymy się o niego, chcemy dla niego jak najlepiej, ale też wymagamy – właśnie po to, by stawał się coraz lepszym człowiekiem. Także – zatroszcz się o siebie, wymagaj od siebie, ale nie zapominaj, jak wspaniała jesteś już teraz.
Na zakończenie mogłabym napisać – nie pozwól, by dążenie do perfekcji zabiło w tobie chęć działania i radość życia. To w sumie dość oczywiste podsumowanie. Jednak wolałabym, abyś – jeśli możesz podpisać się pod moimi słowami – powzięła postanowienie pokochana siebie. Daj sobie czas, znajdź coś, co w sobie lubisz. Znajdź coś, czego nie lubisz i przez cały miesiąc próbuj to pokochać. Kup sobie ten krem antycellulitowy, jeśli musisz. Tylko uwierz, że bez tego też jesteś super.

I link, bo obraz czasem przemawia bardziej niż słowa:

Może macie jakieś swoje sposoby, by wyrwać się z błędnego koła perfekcjonizmu?

12 października 2015

Koniec czasu honoru



UWAGA! Są spoilery, nie ma recenzji!


Lubię historię - słuchać, oglądać, czytać. Zawsze najbardziej mnie fascynują ludzie, konkretne osoby. Lubię zastanawiać się nad tym, co czuli, czym się kierowali, jak patrzyli na świat. Wydaje mi się, że w ten sposób możemy przenieść się w tamte czasy. Ludzie z krwi i kości – tacy jak my, tylko wylądowali gdzie indziej.
Najwięcej takich konkretnych historii mamy z czasów najnowszych – dwudziestolecie, wojna, PRL. Serial „Czas honoru” jak najbardziej odpowiada moim gustom: jest wielka historia – druga wojna światowa, są konkretne osoby – czterech głównych bohaterów i ich bliscy. Przeciwnicy zarzucają właśnie to skupianie się twórców na prywacie bohaterów, ale myślę, że cel był właśnie taki – aby widz mógł wczuć się w ich sytuację.  Pamiętam jaka dyskusja rozgorzała na temat cichociemnych, którzy po skoku nie mogli kontaktować się ze swoją rodziną. Cichociemni z serialu – jak jeden mąż – złamali tą zasadę i bardzo zabolało to prawdziwych uczestników wojny. Doskonale rozumiem ich żale i mi samej brakowało w serialu (choćby w końcowych napisach) jednego zdania wyjaśnienia na ten temat. To mój największy zarzut.

Przyznam, że gdy zaczęła się pierwsza seria byłam połączeniem entuzjastki i ignorantki w dziedzinie II Wojny Światowej. Moja miłość do historii była świeżo urodzona i potrafiła tylko kwilić, więc po każdym odcinku rzucałam ochy i achy na wszystkie strony. Potem nabyłam nieco wiedzy, miłość uczyła się pierwszych kroków (zasiadłam nawet do matury z historii, ale raczej nie jest to moja chlubna karta ;)  i byłam bardziej sceptyczna. Zaczęły przeszkadzać mi nieco przedłużane sceny miłosne i brak odniesień do tej wielkiej historii. Serie trzecią i czwartą postawiłam na podium – było więcej akcji, więcej niepokojów, wątek z szpiegiem bardzo mnie zaintrygował. W końcu przyszedł czas, że moja miłość zaczęła dorastać, uczyć się coraz więcej i pewniej stąpać po ziemi. Mój patriotyzm (lubię tak mówić, ale może innym razem rozwinę ten wątek i walnę się w piersi) stał się mniej entuzjastyczny, ale bardziej świadomy. Jednak uwielbienie dla serialu – także tych najbardziej prozaicznych scen, wcale na tym nie ucierpiało. Z niecierpliwością czekałam na kolejne serie, ale kiedy dowiedziałam się, że
1)      nie pokażą Powstania Warszawskiego (bo budżet)
2)      będą kontynuować historię w Polsce stalinowskiej i pokazywać te wszystkie straszne i smutne rzeczy (bo przecież to nie skończyło się dobrze)
strzeliłam focha giganta. Nikt z bliższego i dalszego otocznia nie doświadczył takiego focha z mojej strony, naprawdę. Powiedziałam, że nie będę tego dalej oglądać i trzymałam się dość długo. Z jednej strony, oczywistym jest, że dla Polski ta wojna nie skończyła się w czterdziestym szóstym. (Tak na marginesie – w wojnach najlepsze jest to że się kończą, ale i tak nie ma tu „happy endów”.) Z drugiej – wiemy o tym bardzo mało, do świadomości publicznej ledwo przenika, więc chwalić należy za każdym razem, gdy ktoś o tym wspomina. W poście podsumowującym lipiec wspomniałam o moim postrzeganiu Powstania Warszawskiego – krótkiej chwili, gdy wydawało im się, że wreszcie będą wolni. Radości krótkiej jak mgnienie oka. I teraz miałam sobie tego odmówić i przejść bezpośrednio do części definitywne przegranej.
Ja trzymałam się dość długo, ale moja przyjaciółka nie była w stanie tego uszanować. Zdeptała mojego focha i rozpaliła moją ciekawość. A ja z podkulonym ogonem wróciłam przed ekran i teraz cieszę się, że do tego doszło.

Pierwsza seria „popowstaniowa” trzymała poziom poprzednich części. Niemcy ustąpili miejsca Ruskim, ale nasi bohaterowie nie ustępowali. Walczyli, dbali o honor swój i ojczyzny, mimo że wszystko zaczynało się sypać. Sprawa honoru też była tu często poruszana. Wybory stawały się coraz trudniejsze, nadzieja gasła z każdą chwilą. Piąta seria również wylądowała na podium. A potem przyszedł czas naszej wielkiej przegranej. Smutnej Polski, gdzie bohaterów nazwano bandytami, gdzie honor ustąpił miejsca strachowi. Serce mnie bolało przy każdym odcinku, głównie ze świadomości. O ile lepiej by się to oglądało, gdybym nie wiedziała jak było naprawdę! Gdybym nie wiedziała, że to czas wielkiej przegranej i nie drżała przy każdym odcinku, bo to już NAPRAWDĘ koniec. Ostatni odcinek powalił mnie na kolana. Nawet jeśli jest się w ciemię bitym, to zrozumie się, że te spokojne nuty z czołówki gdy wszystko się sypie oznaczają koniec. Prawdziwy koniec czasu honoru.

Bardzo mi się ta seria podobała, ostatni odcinek nakierował widza na oczywisty ciąg dalszy tej historii. Pokazano, jak rewolucja pożera własne dzieci (Lewińska), jak w ostateczności Niemcy spadają na cztery łapy (Rainer) i jak niewielu jest tych, których dosięgła sprawiedliwość (tylko Karkowski i Woźniak). A ostatnia scena… Ok., nie będę jej opisywać. Majstersztyk i trzeba zobaczyć.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na bohaterów, a właściwie na bohaterki. Nikt nie powinien być zaskoczony tym, że moją ulubioną postacią kobiecą była Lena Sajkowska-Markiewicz. Później na piedestał dołączyła do niej Ruda z jeden strony i Marysia Konarska z drugiej. W każdym razie głównie na tą trójkę zaopatrywałam się przez wszystkie serie, aż do ostatniej. Jednak tym razem moją uwagę przykuła Celina. Czy awansowała na ulubioną, nie wiem, ale bardzo mnie zainteresowała. Nie było jej zbyt wiele w poprzednich częściach, a jak już to jawiła mi się jako rozchwiane emocjonalnie i niezdecydowane dziewczę. Tu odegrała zimną profesjonalistkę, dumną ale zrezygnowaną. Zafascynowała mnie bardzo jej postawa wobec Rainera,  to że tak naprawdę nie potrafiła Polsce odmówić i ten nagły wybuch miłości do Michała. Dobra, była niezrównoważona, ale bardzo ciekawa.
Lenie natomiast muszę podziękować za bardzo cenną lekcję, którą mi w tej serii dała. Zresztą, nie tylko ona, ale jej decyzja była najtrudniejsza. A nam nie wolno tego oceniać. Nie mamy prawa do oceniania kogokolwiek, nigdy nie byliśmy w jego sytuacji, nigdy nie przeżyliśmy jego historii, nigdy nie „włożyliśmy jego butów”. Nie mamy prawa oceniać ludzi ani teraz, ani w tamtych czasach. Nigdy nie byliśmy zmęczeni wojną, nie żyliśmy przez pięć lat jak zaszczute psy, nie trzymano nam noża na gardle. To zmęczenie wojną było dobrze widać w ilościach wódki, która lała się na ekranie częściej niż w poprzednich seriach i w tym zmęczeniu na twarzach większości bohaterów. Wszyscy byli wykończeni, a wojna wciąż trwała.

Czasem mam wrażenie, że trwa nadal. Bohaterowi jeszcze są myleni z bandytami, a Rosjanie z wyzwolicielami. Potrzeba uświadomienia, pojechania ludziom po emocjach, obudzenia. Myślę, że twórcy serialu podjęli próbę odpowiedzi na te potrzeby. Mam nadzieję, że udało się zainteresować historią młodych ludzi, przypomnieć, że jest coś takiego jak miłość ojczyzny. Historia nie rozpieszczała naszego narodu, który „sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał”. Choć, to ostatnie najbardziej zależy od nas.


05 października 2015

Dobroci we wrześniu.




Kiedy zakładam tego bloga, wpisy podsumowujące miesiąc były jednymi z najważniejszych. Bo jest na świecie tyle wspaniałych rzeczy, którymi warto się dzielić. Dlatego, jeśli znajdę coś, co mnie w jakiś sposób zachwyci i czyni moje życie piękniejszym – posyłałam to dalej.
A poniżej, lista dobrych rzeczy, jakie spotkały mnie we wrześniu.
 
zdjęcie
Co dobrego zdarzyło mi się we wrześniu?



1. Pożegnanie lata z Kombonianami.
Mojemu zainteresowaniu misjami odpowiedziała M. zaproszeniem na ten właśnie piknik. Powiedziała, że jeśli chcę o coś zapytać, czy czegoś się dowiedzieć, mam uderzać do tych ludzi, bo wszyscy są bardzo otwarci i spoko. Jakoś mnie ta wizja nie ucieszyła, bo jednak jestem małym tchórzem, ale okazało się, że rzeczywiście – wszyscy byli otwarci i spoko. To życzliwe nastawienie, z którym spotkałam się niemal na każdym kroku wręcz mnie wzruszyło. Dawno nie dostałam od obcych ludzi tyle dobroci. Z pikniku wróciłam pozytywnie naładowana i z listą książek wartych przeczytania.
 
Gra planszowa ;)

"Drzewo filmowe" - propozycje filmów dotyczące niewolnictwa

Karmienie lwów
Kombonianie to zakon misyjny, ze szczególnym skierowaniem na Afrykę. Oprócz braci i sióstr misjonarek funkcjonuje także stowarzyszenie świeckich i kółko młodzieżowe. Cel jest jeden – głosić Dobrą Nowinę w Afryce

2. Grillowany oscypek z żurawiną. 

Przy okazji wizyty w Krakowie, wpadłam na Jarmark św. Michała. Nie miałam o nim pojęcia, ale włócząc się po królewskim mieście, kluczyłam także między straganami. Krótko przed powrotem, zgłodniałam troszkę i w poszukiwaniu czegoś na ząb, natknęłam się na grillowane oscypki. Ciepły serek pani podała mi z żurawiną. W życiu nie jadłam czegoś pyszniejszego!


3. Skoro jesteśmy przy jarmarkach – okazało się, że w moim mieście raz w miesiącu organizowany jest pchli targ. Przeszłyśmy się z mamą po straganach, pozachwycały się ręcznie robionymi ozdobami do domu i poprzeglądały starocie. Udało mi się kupić śliczną kamizelkę dla mojej chrześnicy.
Sklep:  http://ragamuffin.pl/
Przy okazji wstąpiłyśmy też do antykwariatu, gdzie wygrzebałyśmy „Legendy i podania polskie”. Pan pogratulował nam interesu życia, książka była przeceniona z 480 na 6,80. Dowód poniżej:


4. Cykl o miłości.
W sierpniu i wrześniu słuchałam rekolekcji o. Adama Szustaka „Ballady i romanse”. Przekonał mnie nie tytuł, lecz prowadzący. Jeśli nigdy nie słyszeliście jego konferencji, a w życiu chcecie osiągnąć nie tylko dobra materialne – koniecznie zajrzyjcie na jego youtuba – Langusta na palmie. Co do samych rekolekcji – nie było drapania sufitów, tylko konkrety. I to mi się w nich najbardziej spodobało.


Jeśli myślicie, że Pismo Święte nie ma nic wspólnego z książkami o modzie, a do kościoła można chodzić tylko w kiecach do ziemi – zajrzyjcie do Córki Króla. Zresztą, ostatnio autorka rzucała we mnie mentalnymi nożami – każdy wpis, który pojawiał się na fb był kopniakiem w tyłek, którego w danej chwili potrzebowałam. Mogłabym jakoś spróbować polecić jej bloga, ale myślę, że najlepiej, jeśli sami tam zerkniecie.


6. Seria „Mój dom”
Wywiady, które nagrywa Hipster Katoliczka mają w sobie jakiś urok, jakieś pociągające ciepło. Małgorzata Hutek mówi o rzeczach oczywistych, a o których nie raz zdarza mi się zapomnieć.

7. Dzień Pamięci…
We wrześniu sejm przyjął uchwałę, która dzień 2 października ustanowiła Dniem Pamięci o Cywilnej Ludności Powstańczej Warszawy. Nie sądzę, bym kiedyś zdecydowała się na tekst o Powstaniu Warszawskim, jednak temat dla mnie ważny. Brak takiego wspomnienia to była poważna luka w obchodach PW. Więcej na PCh24.


8. Czego szukasz?
Ostatnio była reklama z Allegro. Nie wiem, co ich ludzie z marketingu robią po godzinach, ale też chcę.


9. Muzycznie
Wiem, że ta piosenka jest stara jak świat. Wiem też, że teledysk nastraja bardziej pozytywnie niż przydługa komedia romantyczna.
Sometimes the system goes on the brink
And the whole thing turns out wrong
You might not make it back and you know
That you could be well oh that strong
And I'm not wrong

A jak Wam minął wrzesień?

17 września 2015

Czas na podsumowanie sierpnia – inspiracje i ulubieńcy



(okej, mamy połowę września, tak?)

To był najgorszy miesiąc mojego życia. Przysięgam! Albo pracowałam albo umierałam z gorąca. Tworząc sobie cele na sierpień nie wzięłam pod uwagę czynników fizycznych i atmosferycznych, toteż wszystkie plany szlag trafił. I szczęśliwa jestem, że już mamy wrzesień.
  1. Udało mi się przeczytać dwie książki. „Dotknij Boga” i wywiad rzekę z doktorem Chazanem „Prawo do życia. Bez kompromisu”. Pierwszą już poleciłam z całego serca, po drugą sięgnęłam z ciekawości i polecam zarówno zwolennikom i przeciwnikom doktora. Dobrze jest zobaczyć obie strony medalu.
  2. Miałam napisać notkę nt. serialu „Czas honoru”. Napisałam :) Czeka na edycję i wyląduje na blogu w odpowiednim czasie.
  3. „Blow” z Deppem w roli głównej spełnił moje oczekiwania. Film jest już dość stary (2001 rok), miejscami trochę przydługi, ale oglądało mi się go bardzo przyjemnie. Oczywiście, o ile film o handlu kokainą może być przyjemny. Nie zafascynował mnie tak, żeby powstała recenzja, aczkolwiek chętnie przeczytałabym książkę na ten temat.
  4. Przez Klaudynę Hebdę mam małego bzika na punkcie ziół. Zawsze podobały mi się tematy związane z ziołami, naturalnymi sposobami leczenia itd. Zawsze też myślałam, że jest to niesamowicie skomplikowana kwestia, a okazuje się, że tak naprawdę potrzeba bardzo niewiele.
  5. Miałam odmienić życie mojej sypialni. To wkrótce nadejdzie, a teraz inspiracje!

Skończyliśmy na sypialni. Lubicie oglądać ładne wnętrza? Ja ciągle zastanawiam się, jak urządzę mój wymarzony dom, wszędzie podpatruję rozwiązania praktyczne i kolorystyczne. To zdjęcie natomiast powaliło mnie na kolana, po czym zawisło na pulpicie pod nazwą „sypialnia – kolorystyka”

Fototapeta z górskimi szczytami na niebieskiej ścianie skradła moje serce na zawsze. Obawiam się, że tak intensywny niebieski będzie za zimnym kolorem na sypialnię, dlatego szukam możliwości ocieplenia wizerunku. Choć ten koc na niepościelonym łóżku sprawia bardzo przytulne wrażenie.
Druga część zdjęcia urzekła mnie jeszcze bardziej. Zastanawiam się na ile praktyczna jest taka łazienka i stwierdzam, że zdecydowanie za mało praktyczna jak na mnie. Ale zakochać się nie grzech.

Przy pomocy koleżanki z pracy, Klaudyny i Akademii witalności na nowo odkryłam czarnuszkę. W czasach, gdy moja mama piekła chleb, zaczęła dodawać ją do każdego przepisu i dla mnie bezwątpienia była to najlepsza rzecz w domowych wypiekach. Olej z czarnuszki wylądował na liście życzeń, a ziarenka dodaję niemal do wszystkiego – ziemniaków, sałatek, kanapek, mięsa.

O tym, dlaczego czarnuszka jest wspaniała, przeczytacie tutaj. Jednak bez czytania trzeba stwierdzić, że nazwa adekwatna do nasionka.

I na koniec – reklama. Lubię dobre reklamy. Nie wiem, co twórcy mieli na myśli, ale właściwie to nie jest ważne, gdy patrzę na efekt.
A Ty? Czego szukasz?


Wyszło chaotycznie, tak jak wszystko w sierpniu (mimo, że mamy połowę września). Nie będzie lepiej. Ja po prostu jestem chaotyczna i niezorganizowana, tylko udaję, że się staram ;)

20 sierpnia 2015

Spotkanie



Jaka powinna być idealna lektura na lato? Przyjemny romans z happy endem, a może powieść przygodowa pełna niespodziewanych zwrotów akcji? Pewnie każdy ma swoje typy – jedni okrągły rok czytają kryminały, inni powieści zabierają tylko na urlop. Mi lato kojarzy się głównie z czymś lekkim, a przede wszystkim pozytywnym. Jednak kiedy sięgałam po „Dotknij Boga” Patryka Świątka nie nastawiałam się na nic takiego. Spodziewałam się zbioru historii ludzi złamanych przez życie, którzy po katorżniczej podróży osiągnęli pokój serca. Przy czym historie miały być opowiedziane w konwencji „Zbrodni i kary” – błąd życiowy, rozważania nad nim i kilka linijek nadziei. I zostałam zaskoczona. Baaardzo pozytywnie!

 zdjęcie ze strony wydawnictwa

Regularnie zaglądam na Paragon w podróży i obserwuję bloga na fb. Toteż, kiedy Patryk Świątek napisał, że wyrusza w nietypową podróż i nie zabiera portfela zachodziłam w głowę, o co może w tym chodzić. W pierwszej chwili przypomniały mi się historie ewangelizatorów, którzy w posłuszeństwie biblijnemu nakazowi Chrystusa, by nie brać sandałów ani laski (Mt 10, 10) posunęli się do maksimum. Przemknęło mi też przez głowę wspomnienie artykułu o Pięknostopwiczach (więcej na ten temat) – i do tego pomysłu byłam bardziej skłonna. Niezależnie od spekulacji, pozostało mi czekanie na relacje z tej podróży. Doczekałam się ich w formie książki.
 „Dotknij Boga” jest w istocie zbiorem świadectw ludzi, których autor spotkał na swojej drodze. Ale nie ma tu patosu, nie ma rozdrapywania ran – jest autentyczna radość z odnalezienia Boga. To właśnie ta radość, którą przeżywają i dzielą się bohaterowie działa wręcz zarażająco. Gdy w rozmowach temat schodził na czytanie, sama byłam zaskoczona entuzjazmem, z jakim opowiadałam o miejscach opisanych w książce.

Myśląc o tym, co napisać w tej notce, przypomniały mi się słowa piosenki:
„Jak dobrze jest dziękować Ci Panie (…)
I opowiadać rano twoje miłosierdzie
A w nocy wierność Twoją, (…)”
– bo przyda nam się czasem – zasiedziałym katolikom – posłuchać o autentycznym spotkaniu z Bogiem, o wierze żywej. Tym samym przemyślenia Świątka w związku z modlitwą i adoracją Najświętszego zmuszają do refleksji nad własną postawą.

W prologu czytamy, że jest to podróż w poszukiwaniu ubogiego oblicza Kościoła. Nigdy nie czułam, że tego oblicza muszę szukać – zawsze było oczywiste. Co niestety nieznaczny, że sama nim żyłam. Dlatego też świadectwo zamieszczone w zakończeniu, dotknęło mnie najbardziej. Moje „dno” jest zwykłą mielizną w porównani z tym, czego doświadczyli bohaterowie książki. Taka sama jest też moja wiara – płytka. Łatwo mówić „Jezu, ufam Tobie” gdy na koncie leży wypłata i myślimy sobie, że na wszystko zapracowaliśmy sami. Kiedyś kuzyn powiedział mi, że portfel nawraca się na końcu. Podczas czytania miałam okazję zastanowić się, jak bardzo życiowe jest to zdanie. I za to autorowi najbardziej dziękuję.

Tytuł: Dotknij Boga
Autor: Patryk Świątek
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 272

11 sierpnia 2015

Trud marzeń



Leży przede mną trzeci numer magazynu meLady, którego tematyka poświęcona jest marzeniom. Kilka inspirujących stron o tym jak piękne są marzenia i jak warto marzyć. I że warto je realizować zamiast odkładać między bajki. Także chodził za mną ten temat już kilka dni, ale dopiero zainspirowana pewną wymianą zdań na fb – poświęciłam mu więcej uwagi.
Swego czasu szukałam motywacji do regularnych treningów. Oczywiście prawdziwą motywację można znaleźć tylko w sobie, ale kiedy ból przeszywa cię od biodra do stopy, trzeba szukać dalej (najlepiej u lekarza. prywatnie.). Wklepując w Google wszelakie hasła i przechodząc od strony do strony, natrafiłam na bardzo inspirujący cytat:

zdjęcie z Google
„Nigdy nie marzyłam o sukcesie. Pracowałam na niego”
Estee Lauder jest założycielką koncernu kosmetycznego nazwanego jej imieniem i nazwiskiem. Pracę w przemyśle kosmetycznym zaczęła ok. 1942, jak podaje Wikipedia  „od sprzedaży kremów do twarzy, wyprodukowanych we własnej kuchni”. W 2003 przychód jej firmy wynosił ponad 4,5 miliarda dolarów. Przyznacie sami, nieźle.
Wydaje mi się jednak, że pani Lauder troszeczkę skłamała, pewnie nawet nieświadomie. Bo przecież gdyby nie miała tego swojego marzenia – zajmowania się kosmetyką, gdyby nie odkryła swojej pasji – nie wiedziałaby na co pracować i jej praca nie przynosiła by ani satysfakcji ani owoców adekwatnych do wysiłku.

Kilka lat temu prowadziłam spotkanie, które zaczęło się od marzeń. Uczestniczki zamknęły oczy, a ja mówiłam o czym mają myśleć „Jak wygląda twój dom? Jak ty wyglądasz? Gdzie pracujesz” – potem musiały otworzyć oczy i to przeanalizować. I odpowiedzieć sobie na pytanie "Jakie jest moje podejście do życia?" Dlaczego o tym piszę? Bo zapytały mnie, o czym ja marzę. Mrugnęłam parę razy i uświadomiłam sobie, że marzę o pracy z umową, najniższą krajową i możliwością pójścia na urlop. Serio. To było moje największe – w tamtym okresie – marzenie. Pracowałam za parę groszy na zleceniu, co dzień padałam na twarz i nawet nie byłam w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz myślałam o swoich marzeniach. Zakopałam je pod stertą codzienności i nudnych obowiązków. Odłożyłam między bajki. Chciałam być ROZSĄDNA. A tak naprawdę uciekłam w wygodę. Łatwiej jest co dzień padać na twarz (nawet z 2 koła na czysto) niż wykrzesać z siebie kreatywność, podjąć ryzyko i zacząć robić, coś co się kocha. Estee Lauder nie miała stałej stawki za kręcenie kremów w kuchni. A my tak kochamy nasz komforcik, co miesiąc przelew, lista poleceń od kierownika, tłumaczenie się brakiem czasu na cokolwiek. Prawda, że to kochamy?
We wspomnianym wyżej magazynie znalazłam „dekalog” wiary w marzenia. Muszę się nim z wami podzielić.
  1. Poświęć się swojemu prawdziwemu marzeniu.
  2. Uwierz w siebie.
  3. Myśl inaczej.
  4. Przejdź do działania.
  5. Naucz się postępować z ludźmi.
  6. Trzymaj się swoich mocnych stron.
  7. Wyjdź ze strefy wygody.
  8. Ucz się nieustannie.
  9. Nigdy się nie poddawaj.
  10. Miej marzenia… i zrealizuj je!(Tekst został stworzony na podstawie książki „Miej marzenia… i zrealizuj je!” J.C. Maxwell)
Wszystkie punkty są ważne, ale ja chciałam (w towarzystwie pani Lauder) zwrócić uwagę na dwa z nich.
4. Przejdź do działania. Marzenia się spełniają, ale nic nie stanie się bez nas. Chcesz czegoś? To rusz tyłek. Nikt za ciebie nie zrealizuje twoich marzeń, nikt inny nie odkryje twojej pasji. Nie czekaj na idealne warunki – najlepszy moment jest teraz. Wszystko leży w twoich rękach. Chyba że ty wolisz leżeć w fotelu (albo za biurkiem).
7. Wyjdź ze strefy wygody. Trzeba pracować na sobą, nad realizacją swoich marzeń. Na początku nie będzie łatwo, być może wszyscy cię wyśmieją, być może zawrócisz z podkulonym ogonem. Wszystko ma swoją cenę, ale nie twoje konto w banku się tu liczy. Twoja wytrwałość, samozaparcie - oto cena.
Realizujmy się, realizujmy się naprawdę. Trzeba zwrócić uwagę na to, że są pragnienia i zachcianki. Żeby wyjaśnić o co mi chodzi, posłużę się przykładem*.
Trenuję ponieważ chcę schudnąć dziesięć kilo i wrócić do figury sprzed kilku lat. Codziennie rano zrywam się białym świtem, żeby pobiegać, wyrzekam się smażonych potraw, piję obrzydliwe soki warzywne. A wszystko po to, żeby osiągnąć wymarzony cel – dziesięć kilo mniej. A kiedy piję popołudniową kawę mam ochotę na kalorycznego batonika. Zawsze mam ochotę na batonika, najchętniej zażarłabym pięć.
Spójrzcie – jest cel i pragnienie aby go zrealizować. I jest zachcianka – baton do kawy. Czy mogę pozwolić, aby moje zachcianki wygrały z pragnieniami? Na tym właśnie polega praca, wyjście ze strefy komfortu. Wcale nie muszę schudnąć, mogę jeść co tylko mi przyjdzie do głowy i w każdej ilości. Pytanie tylko, czego chcę naprawdę. Czego chcę, nie co muszę.

Marzenia nie mają służyć jako umilacze czasu między jednym a drugim nudnym obowiązkiem. Ich źródło tkwi w głębi naszej istoty. Naszym powołaniem jest realizacja marzeń. Pomyśl teraz o swoich marzeniach, tych najgłębszych. Są tam jeszcze?
Niedawno (tuż przed wspomnianą dyskusją na fb) natknęłam się na artykuł „Nie przejmuj się sposobem, gdy nie znasz powodu” [link]. Nie pytaj „jak?” tylko „po co?”. Nie zrealizujesz się jeśli skupisz się na szukaniu odpowiednich warunków. Zrealizujesz się, jeśli będziesz znał siebie. O tym jak ważne jest poznanie siebie i jak bardzo może nam w tym pomoc świadomość naszych marzeń, dowiedziałam się już dawno temu. Osoby, które nie potrafią odpowiedzieć na postawione w tym akapicie pytania odsyłam tutaj: Jak odkryć swoją pasję i zacząć nią żyć?
Jeśli szukacie jeszcze jakichś złotych myśli, zerknijcie na to: Inspiracje
Jeśli chcielibyście poczytać o krętej - i dość zaskakującej - drodze do zrealizowania marzenia, historia Anwen jest idealna.

Życzę powodzenia Wam i sobie!

P.S. Między powstaniem, a publikacją tego postu, na blogu Wiedźmy pojawiła się bardzo inspirująca lista :D
P.S. Doktor Hause zawsze spoko: klik 

*nie mówię o sobie, to przykład z głowy ;)

05 sierpnia 2015

Lipiec - inspiracje i ulubieńcy.



Czas na podsumowanie lipca – inspiracje i ulubieńcy.
Ciężko rozdzielić mi te dwie kategorie, ponieważ to co stało się moją inspiracją z miejsca jest też ulubieńcem, natomiast nie nie każdy ulubieniec jest inspiracją. Niezależnie jak pokrętnie to brzmi.

stylowi.pl
Na pewno słyszeliście o tej książce, raczej jej nie czytaliście, bo jest lekturą.
Jakiś czas temu znajomi mojej mamy zmieniali mieszkanie i przywieźli jej całe kartony makulatury do spalenia. Pan stwierdził, że nie będzie grzebał w wyszukiwaniu starych dokumentów, żeby przypadkiem na trafiły w niepowołane ręce i obejdzie się bez tych kilku groszy ze skupu makulatury. Także moja mama siedząc w piwnicy paliła stare dokumenty, szkolne zeszyty, gazety… Aż pewnego dnia natrafiła na książkę „Ty mi kiedyś coś o tym wspomniałaś”. W ten sposób „Rozmowy z katem” zostały uratowane od ognia.
Pierwszą moją myślą po przeczytaniu książki było „To powinna być lektura obowiązkowa!” Szybko jednak przypomniało mi się, że czynienie książki lekturą obowiązkową nie daje jej szansy na bycie pokochaną. Ponadto w moich czasach „Rozmowy…” były obowiązkowe na rozszerzonym polskim. Nie mniej, jest to książka obowiązkowa, nie tylko dla nas – Polaków – ale chyba przede wszystkim na Zachodzie. Prawda w oczy kole, jak mówi przysłowie, dlatego dzieło Moczarskiego pod drugiej stronie Odry szału nie robi. No bo jak to, książka, która opisuje Niemców mordujących Żydów? Przecież to nieliczne przypadki, nie ma co się przejmować.
Ironia ironią, ale książka warta przeczytania. Jeśli chcecie stanąć bliżej historycznej prawdy, spojrzeć w oczy zabójcy i poznać mechanizmy działające w wspólnocie jednej celi – nie zwlekajcie.

Na tego bloga trafiłam przez Rafała [link] i przepadłam. Gosia jest wspaniałą kobietą, która świetnie prezentuje Alchemię kobiecości. W swoich tekstach uświadamia nam rzeczy banalne i takie wcale nie oczywiste. Piękno i majstersztyk kobiety. Każdy wpis noszę w sobie kilka dni zanim go skomentuję. Blog jest dla mnie bardzo inspirujący i jednocześnie jest wielkim lipcowym ulubieńcem.

W tym miesiącu obejrzałam ostatnią powojenną serię „Czasu honoru”. Myślę, że słyszeliście już o tym serialu, mimo wszystko dwa zdania streszczenia. Akcja zaczyna się w 1941 roku, kiedy to do Polski wraca piątka spadochroniarzy wyszkolonych w Anglii. Przez kolejne sezony – za każdym razem rok później – poznajemy ich losy, a ostatnia seria rozgrywa się w 1946. Twórcy pominęli Powstanie Warszawskie, ale na końcu nakręcono o nim osobną serię. I właśnie ten sezon jeszcze mi został. Dlaczego wybrałam taką kolejność, a nie chronologiczną? Początkowo strzeliłam focha, że będę powojenne serie, kiedy wiadomo, że skończy się źle. Wiem, jak potoczyła się historia, że taki naciągany happy end był w 1989 przy okrągłym stole. Jednak przełamałam się i zdecydowałam obejrzeć wszystko. W między czasie dowiedziałam się też, że zginie jeden z moich ulubionych bohaterów. Jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie – widzę ten czas, czas zrywu jako jedyny czas wolności w tamtym strasznym okresie. Oczywiście, nie była to wymarzona wolność, ale po pięciu latach życia jak zaszczute psy, Powstanie było krótką chwilą złapana oddechu pełną piersią. Nie chcę się teraz nad tym rozpisywać, ale tak to widzę. Dlatego chciałam wrócić do tego okresu oddychania pełną piersią po przytłoczeniu ciężarem lat powojennych. Wszystkie sezony „Czasu honoru” to moi ulubieńcy wszechczasów. Jak tylko wyleczę się z "kaca po serialowego", to spróbuję napisać post na temat tego ostatniego sezonu.

Konferencja Leah Darrow „Spotkanie z Bogiem w codzienności” [link] już od dawna czekała na swoje odsłuchanie. Jeśli jesteś kobietą i chcesz pogłębić swoją relację z Bogiem, koniecznie zajrzyj na Piękna Forum! Kanał jest katolicki, ale myślę, że każdy może usłyszeć coś dla siebie. Ta konkretna konferencja zainspirowała mnie do regularnego pisania pamiętnika. Wróciłam do tego chyba już dwa lata temu, ale ciągle brakowało mi czasu. Zazwyczaj jak już zabierałam się za pisanie, to nie potrafiłam skończyć, tyle rzeczy chciałam z siebie wyrzucić. Czasem wręcz przeciwnie – chciałam pisać, ale jak sobie pomyślałam ile tego jest i ile czasu mi to zajmie, odpuszczałam. Teraz piszę w pamiętniku podczas wypijania porannej kawy. Wyjątkiem jest dzień, gdy idę do pracy na 9:00, ale w pozostałe staram się napisać choć kilka zdań. Oczywiście nic na siłę, ale umieszczanie pewnych czynności w konkretnych miejscach na planie dnia bardzo mi pomaga.

Jako coś cięższego na upalne dni, postanowiłam zobaczyć film dokumentalny o Wandzie Rutkowskiej. „Karawana marzeń” jest trzecim filmem z serii „Himalaiści” przygotowanym przez stację Discovery world. Zobaczyć go możecie tutaj [link]. Temat zaintrygował mnie na tyle, że chciałabym jeszcze coś przeczytać o tej kobiecie. I też dał bardzo mocno do myślenia. Kiedy przychodzi moment, żebyśmy powiedzieli sobie „nie”? Swoim planom, ambicjom, umiejętnością? Czy pokora nie jest czasem największą siłą?
"Nie chciałabym marnować swojego życia, wolę je narażać" 
Jestem daleka od oceniania kogokolwiek i podziwiam panią Rutkowską jako himalaistkę. Ale jej historia obudziła we mnie właśnie takie pytania.

Lubię skromność w – pozwolę sobie na taką nazwę z przymrużeniem oka – modzie katolickiej. Podobają mi się spódnice maksi i niewyzywające dekolty. Naprawdę dobrze czuję się w takich klimatach i nie uważam ich za odpychające. Natomiast dość sceptycznie podchodziłam do tematu strojów kąpielowych. Sama zawsze czułam się źle w bikini, ale do niedawno zrzucałam winę na moje wyimaginowane kompleksy. Jessica Rey kompletnie zmieniła mój sposób myślenia. Przede wszystkim dlatego, że stroje przez nią zaprojektowane były naprawdę ładne. Najładniejsze jakie kiedykolwiek widziałam. Nie zamierzam teraz nikogo namawiać na chodzenie w burkach, ale na pewno można się zainspirować.

Jest jeszcze jedna inspiracja. Ostatnio dużo myślałam o marzeniach i samorozwoju. Jednak przemyśleń na ten temat nazbierało się tyle, że jestem w trakcie tworzenia osobnego wpisu. Bo właśnie temu inspiracje mają służyć – ulepszaniu naszego życia – wewnętrznego i tego co dookoła nas.